
Tu opowiem o mojej ostatniej już wojennej Wielkanocy roku 1945. Nieco chłodny poranek, jednak bezchmurne niebo zapowiadało ciepły słoneczny dzień. Rodzice i starsze rodzeństwo wybierało się do kościoła na Mszę Rezurekcyjną. Ja miałem jednak pozostać w domu. Myślę że ze względu na brak stosownego ubrania. To co miałem, nadawało się tylko do zabawy na podwórku.
Przed wyjściem z domu matka przyniosła mi kawałek słodkiego ciasta, żebym miał się czym zająć kiedy oni będą na Mszy rezurekcyjnej. Apetyt miałem wówczas doskonały, zwłaszcza na taki świąteczny rarytas który pojawiał się na naszym stole może tylko dwa razy w roku.
Toteż ciasto zniknęło, zaledwie rodzina przekroczyła próg domu. Co było robić.Pokręciłem się trochę po pustym mieszkaniu, wreszcie postanowiłem że też pójdę do kościoła. Znalazłem jakieś buty, o wiele za duże jak na moje nogi, w dodatku nie potrafiłem ich zasznurować. Było to zbyt skomplikowane, więc doszedłem do wniosku, że jeśli będę trochę ciągał nogami, to przecież butów nie pogubię.
Rzeczywiście, pierwsza próba wypadła dobrze, byłem więc pewien że wycieczka się powiedzie. Przeszkadzały wprawdzie wlokące się po ziemi sznurowadła, ale co tam taki drobiazg. Zostawiłem otwarty dom i ruszyłem w drogę. Wnet pojawiła się pewna trudność, bo trzeba było przejść przez rzeczkę po ułożonych w pewnych odstępach kamieniach, Miałem problem, bo za duże buty, w dodatku nie zasznurowane, stwarzały ryzyko że ich pogubię. Ale siedzenie samemu w domu nie było dobrą alternatywą.
Pomyślałem, spróbuję, może się jakoś uda. Pierwszy krok był udany,ale drugi już nie. Nabrało się do buta zimnej wody co ostudziło mój zapał, jednak nie miałem wyboru. Następne dwa kamienie "zaliczyłem" bo były bliżej siebie. Już na drugim brzegu oceniłem sytuację i doszedłem do wniosku że mogę kontynuować swoją wyprawę. Wprawdzie w jednym bucie chlapało trochę wody, ale co tam, drugi but był suchy. Szedłem zmarznięty bo ranek był chłodny a mój ubiór był dośc przypadkowy.
Gdy znalazłem się na górce, pod kościołem, blisko domu Grzegorza Stysia, (dziś w tym miejscu stoi nowy ładny domek) postanowiłem się ogrzać w promieniach wschodzącego słońca, które na białej ścianie drewnianej chałupy sprawiały wrażenie ciepła.
Usiadłem na gzymsie glinianej podmurówki i czekałem kiedy skończy się Rezurekcja. Do kościoła nie odważyłem się wejść bo wiedziałem że w takim tłumie nikogo z rodziny nie znajdę. Słuchałem więc wielkanocnych pieśni które poprawiały mi nastrój i czekałem.
Gdy zaczęto wychodzić z kościoła, pilnie wypatrywałem kogoś z rodziny. Budziłem przy tym spore zainteresowanie, bo wszyscy przyglądali się cóż to za poranny ptaszek o tak wczesnej godzinie wygrzewa sie w promieniach wschodzącego słońca pod ścianą domu. Zapewne i mój ubiór mało stosowny na tak uroczysty dzień, przyciągał wzrok przechodniów. Ale tym się nie martwiłem.
Wreszcie ulga, spostrzegłem idącego z kolegami starszego brata, Bronisława. Był starszy ode mnie o dwa lata i jak na swój wiek, zaopiekował się mną należycie i co najważniejsze, wybrał inną drogę powrotu, przez kładkę obok domu naszego sąsiada Jana Lichoty. Wróciliśmy omijając ryzykowne przejście przez rzeczkę. Rodzice nie byli szczęśliwi z mojego pomysłu. Pewnie dla tego że swoim mało świątecznym ubiorem zwracałem na siebie uwagę. Jednak przy wielkanocnym śniadaniu szybko o tym zapomniano.
.
|